Wcześniej Hiszpania, teraz tam Polacy kupują mieszkania. Odległość nie jest dla nich problemem

Rynek nieruchomości za granicą przeżywa prawdziwe przetasowanie. Dotychczasowi faworyci odchodzą w cień, a Polacy znaleźli nowy, egzotyczny raj do lokowania kapitału, gdzie ceny potrafią być niższe niż w Warszawie. Po Hiszpanii i Bułgarii przyszedł czas na nowy kierunek.
Już nie Hiszpania i Bułgaria
Jeszcze rok czy dwa lata temu rozmowy o inwestowaniu za granicą kręciły się wokół dwóch głównych kierunków. Z jednej strony mieliśmy Hiszpanię – bezpieczną, przewidywalną, kulturowo bliską i należącą do Unii Europejskiej. Polacy, napędzani rekordowo niskimi stopami procentowymi i chęcią ucieczki przed inflacją, szturmowali biura nieruchomości w Alicante, Maladze czy na Costa del Sol. To był synonim "drugiego domu" w słońcu, pewna lokata kapitału w strefie euro. Z drugiej strony była Bułgaria. Słoneczny Brzeg czy Złote Piaski kusiły inwestorów z cieńszym portfelem, oferując apartamenty w cenach, które w Polsce brzmiały jak żart – nierzadko można było kupić "M" nad Morzem Czarnym za równowartość kawalerki w średniej wielkości polskim mieście.
Wydawało się, że ten układ będzie trwał wiecznie. Hiszpania dla zamożniejszej klasy średniej, Bułgaria dla tych, którzy szukali okazji. Ale ten rynek się nasycił, a "paliwo" zaczęło się wypalać. Ceny w Hiszpanii wystrzeliły, doganiając, a czasem przeganiając, zachodnie standardy. Okazje zniknęły, a marże stopniały. Z kolei jakość bułgarskich nieruchomości często okazywała się problematyczna, a potencjał wzrostu wartości okazał się ograniczony. Inwestorzy zrozumieli, że ten pociąg mocno zwolnił, jeśli jeszcze definitywnie nie odjechał ze stacji "Okazja". Polski kapitał zaczął szukać nowej drogi.

Egzotyka coraz bardziej kusi Polaków
Zmiana, która następuje, nie jest tylko wynikiem chłodnej kalkulacji. To efekt zmiany mentalnej. Polacy przestali postrzegać Azję, a konkretnie Tajlandię, jako kierunek dostępny tylko dla backpackerów lub w ramach luksusowych wakacji "raz w życiu". Lepsze połączenia lotnicze, w tym bezpośrednie rejsy, sprawiły, że Phuket, Krabi czy Bangkok stały się dla nas niemal tak dostępne, jak Wyspy Kanaryjskie. Najpierw zakochaliśmy się w Tajlandii jako turyści. Wróciliśmy z opowieściami nie tylko o rajskich plażach i tanim jedzeniu, ale także o zaskakująco wysokiej jakości życia, bezpieczeństwie i niezwykłej gościnności.
Media społecznościowe zalały relacje nie tylko z hoteli, ale z "własnego M" z widokiem na Morze Andamańskie. Zaczęło się szeptanie, że "tam się da żyć" i to często na wyższym poziomie niż w Europie za podobne pieniądze. To, co było niszą dla awangardy, staje się szerokim trendem. Jak zauważają eksperci rynku nieruchomości, cytowani między innymi przez portal Kobieta WP, zainteresowanie Polaków zakupem mieszkań w Tajlandii przeżywa prawdziwy "boom". Egzotyka przestała odstraszać, a zaczęła kusić obietnicą wyższego standardu i lepszego zwrotu.
Phuket tańszy od Warszawy?
Za tym sentymentalnym zwrotem stoją jednak twarde liczby, które tłumaczą, dlaczego mieszkania w Tajlandii sprzedają się tak dobrze. Kiedy inwestor słyszy, że apartament premium na rajskiej wyspie może być tańszy niż surowe "M" w bloku na warszawskim Mokotowie, zaczyna liczyć. I te kalkulacje najczęściej się spinają.
Jak wskazują analitycy rynku, ceny na Phuket, najpopularniejszej wśród Polaków lokalizacji, są niezwykle atrakcyjne. Mówimy o kwotach startujących z poziomu około 400-500 tysięcy złotych za w pełni wykończony i gotowy do zamieszkania apartament o powierzchni około 50 metrów kwadratowych. Dla porównania, za podobny metraż w stanie deweloperskim w Warszawie, Krakowie czy Trójmieście trzeba dziś zapłacić nierzadko 700 tys. zł i więcej. Nawet hiszpańskie Alicante w atrakcyjnych lokalizacjach często już przebija tajlandzkie stawki.



































