Niepokojący proceder w sieci. Recepty i zwolnienia na masową skalę, nie wystawia ich lekarz
Jeszcze kilka lat temu wizyta u specjalisty wiązała się z koniecznością stania w kolejkach i fizycznym badaniem. Dziś, dzięki cyfryzacji, wystarczy kilka kliknięć w smartfonie. Niestety, ułatwienia te otworzyły drogę do niepokojących nadużyć. Spotkanie z lekarzem nie jest takie jak kiedyś, co w skrajnych przypadkach może mieć tragiczne skutki.
Teleporady zrewolucjonizowały medycynę
Wybuch pandemii COVID-19 wymusił na systemie ochrony zdrowia błyskawiczną transformację. Telemedycyna, która wcześniej raczkowała i była traktowana jako ciekawostka dla najbardziej zapracowanych menedżerów, z dnia na dzień stała się standardem. Był to ruch konieczny, ratujący dostęp do opieki medycznej w czasie lockdownów. Niestety, każda rewolucja niesie za sobą ofiary i skutki uboczne, których ustawodawca nie był w stanie przewidzieć w tak krótkim czasie.

Wraz z popularyzacją e-wizyt, jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać podmioty, które z leczeniem mają niewiele wspólnego, a ich model biznesowy opiera się na masowej sprzedaży dokumentów. Zjawisko to, nazywane potocznie receptomatami lub zwolnieniomatami, szybko przestało być marginesem, a stało się prężnie działającą gałęzią szarej strefy usług medycznych. Mechanizm działania tych platform jest banalnie prosty i skrojony pod potrzeby niecierpliwego klienta. Pacjent wypełnia krótką ankietę online, zaznacza objawy (często sugerowane przez sam formularz), dokonuje płatności blikiem lub kartą, a po kilku minutach otrzymuje kod recepty lub potwierdzenie wystawienia zwolnienia lekarskiego.
Teoretycznie po drugiej stronie powinien znajdować się lekarz, który weryfikuje zgłoszenie, analizuje historię choroby i podejmuje suwerenną decyzję. W praktyce, jak pokazują ostatnie doniesienia, czynnik ludzki został tu zredukowany do minimum lub całkowicie wyeliminowany. Skala tego procederu jest porażająca, mówimy tu o setkach tysięcy dokumentów wystawianych taśmowo, bez realnej oceny stanu zdrowia pacjenta. To już nie jest ułatwienie biurokracji, ale systemowa luka, która pozwala na kupowanie czasu wolnego od pracy lub dostępu do leków psychotropowych i opioidowych bez żadnej kontroli.
Niepokojący proceder w receptomatach
Najnowsze ustalenia dziennikarzy rzucają nowe, niepokojące światło na ten proceder. Jak wynika z doniesień Radia ZET, w wielu przypadkach to nie zmęczony lekarz klika "wyślij", ale zaawansowany bot, który działa 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Skrypt komputerowy nie potrzebuje przerw na kawę, nie musi spać i nie ma dylematów moralnych. Dziennikarskie śledztwo ujawniło szokujący mechanizm, w którym kluczową rolę odgrywa certyfikat ZUS, czyli cyfrowy podpis, który każdy medyk musi posiadać, aby móc wystawiać dokumenty w systemie elektronicznym.
Okazuje się, że w wielu "internetowych przychodniach" plik z certyfikatem jest wgrywany do systemu, a następnie wykorzystywany przez oprogramowanie do automatycznego podpisywania wszystkiego, co wpadnie do bazy zleceń. Dochodzi do sytuacji absolutnie kuriozalnych, w których na konto jednego lekarza wystawianych jest nawet 300 zwolnień lub recept w ciągu godziny. Fizyczne przetworzenie takiej liczby pacjentów, nawet przy założeniu, że "badanie" trwa minutę, jest niemożliwe. Co więcej, wielu medyków nie ma nawet świadomości, że ich tożsamość jest wykorzystywana w takim "przemyśle".
Problem trwa od około 2022 roku i mimo upływu czasu wciąż nie doczekał się skutecznych regulacji prawnych – zaznacza rzecznik Naczelnej Izby Lekarskiej Jakub Kosikowski w rozmowie z “Gazetą Wyborczą”.

Często są to lekarze, którzy nawiązali współpracę z daną platformą, udostępnili swoje dane logowania w celu konfiguracji konta, a następnie stali się ofiarami własnej nieostrożności lub cynicznego oszustwa właścicieli serwisu. Boty, działając w tle, generują gigantyczne zyski dla operatorów stron, wystawiając dokumenty taśmowo, podczas gdy lekarz firmujący ten proceder swoim nazwiskiem, dowiaduje się o wszystkim dopiero w momencie kontroli lub wezwania do prokuratury. Problem ten dotyka fundamentów zaufania do systemu ochrony zdrowia. Recepta czy zwolnienie lekarskie to dokumenty urzędowe, niosące za sobą określone skutki prawne i finansowe. Gdy ich wystawianie przejmują automaty, mamy do czynienia z fałszowaniem dokumentacji medycznej na masową skalę. Warto zauważyć, że boty nie weryfikują, czy pacjent rzeczywiście potrzebuje leku, czy może jest uzależniony, ani czy faktycznie jest chory. Algorytm realizuje po prostu transakcję kupna-sprzedaży, gdzie towarem jest pieczątka lekarska.
Zobacz też: Nie żyje Agnieszka Maciąg. Osiągnęła biznesowy sukces na polskim rynku
Konsekwencje niepokojącego procederu
Konsekwencje tego cyfrowego procederu rozlewają się szeroko poza samą branżę medyczną, uderzając bezpośrednio w finanse publiczne i pracodawców. Każde nieuzasadnione zwolnienie L4 to koszt, który ponosi albo przedsiębiorca (za pierwsze 33 dni choroby), albo Zakład Ubezpieczeń Społecznych, czyli my wszyscy. Masowe generowanie zwolnień przez boty to w praktyce okradanie systemu ubezpieczeń społecznych. ZUS, widząc te anomalie, coraz częściej reaguje blokowaniem uprawnień lekarzy do wystawiania zwolnień.
Dla medyka oznacza to w praktyce śmierć zawodową, a proces odkręcania sytuacji i udowadniania, że to nie on, a bot, jest długotrwały i skomplikowany. Lekarz, którego certyfikat został wykorzystany przez automat, ryzykuje nie tylko utratą prawa wykonywania zawodu, ale również odpowiedzialnością karną za poświadczenie nieprawdy. Frustracja związana z automatyzacją nie jest nowa, znamy ją doskonale z infolinii, gdzie próba porozumienia się z "inteligentnym asystentem" często kończy się irytacją klientów. Jednak w przypadku botów medycznych stawka jest nieporównywalnie wyższa.
Tutaj błąd algorytmu lub jego celowe, przestępcze zaprogramowanie nie skutkuje jedynie złym przekierowaniem rozmowy, ale może prowadzić do tragedii zdrowotnych lub wielomilionowych wyłudzeń. Właściciele platform czerpiących zyski z "automatów do recept" często pozostają bezkarni, chowając się za skomplikowanymi strukturami spółek lub regulaminami przerzucającymi odpowiedzialność na lekarza. Sytuacja ta wymusza na regulatorach natychmiastowe uszczelnienie systemu. Obecne zabezpieczenia okazują się niewystarczające w starciu z nowoczesną technologią wykorzystywaną w złej wierze. Konieczne wydaje się wprowadzenie dodatkowych mechanizmów autoryzacji, takich jak biometria czy dwuskładnikowe uwierzytelnianie przy każdym, pojedynczym podpisie, co uniemożliwiłoby działanie skryptom "hurtowym". Dopóki jednak system pozwala na to, by jeden plik na serwerze zastępował sumienie i wiedzę medyczną, cyfrowi "lekarze" będą dalej wystawiać diagnozy, a my będziemy płacić za ich kosztowne błędy.