Podali ceny na jarmarku bożonarodzeniowym w polskim mieście. Turyści kręcą nosem
Listopadowa aura za oknem to niechybny znak, że w największych polskich miastach rozpoczynają się przygotowania do jednego z najbardziej dochodowych okresów w roku. Świąteczne stragany na jarmarkach bożonarodzeniowych na dobre wpisały się w krajobraz miejskiej turystyki. Jednak w tym roku, gdy turyści spojrzą na cenniki, może pojawić się szok.
Jarmarki bożonarodzeniowe mają długą tradycję
Tradycja jarmarków bożonarodzeniowych, choć wywodzi się z krajów niemieckojęzycznych, na dobre zadomowiła się nad Wisłą i Odrą, stając się nieodłącznym elementem zimowego krajobrazu. Pierwotnie służyły one zaopatrzeniu mieszkańców w zapasy na zimę, dziś ewoluowały w potężne maszyny marketingowe, operujące na emocjach i nostalgii. Mechanizm ten doskonale wpisuje się w koncepcję ekonomii doświadczeń, gdzie klient płaci nie tylko za fizyczny produkt, ale przede wszystkim za otoczkę, atmosferę i poczucie uczestnictwa w czymś wyjątkowym.

To właśnie dlatego jesteśmy w stanie zaakceptować ceny, które w każdej innej sytuacji uznalibyśmy za absurdalne. Kubek gorącego napoju czy prosta potrawa z grilla smakują inaczej w scenerii rozświetlonego rynku, przy dźwiękach kolęd, niż w domowym zaciszu czy osiedlowym barze. Polacy, mimo narzekania na drożyznę, tłumnie odwiedzają te miejsca, traktując jarmark bożonarodzeniowy jako obowiązkowy punkt grudniowego programu socjalnego. Spotkania ze znajomymi, rodzinne spacery i poszukiwanie prezentów stały się rytuałem, za który jesteśmy gotowi słono zapłacić.
Sprzedawcy doskonale zdają sobie sprawę z tego psychologicznego mechanizmu. Wiedzą, że w ferworze świątecznych zakupów i pod wpływem impulsu, racjonalne postrzeganie wartości pieniądza schodzi na dalszy plan. Płacimy za "magię świąt”, a tzw. paragon grozy staje się paradoksalnie elementem tego doświadczenia, tematem do rozmów, narzekań, a ostatecznie i tak akceptowalnym kosztem uczestnictwa w miejskim święcie. Jednak granica bólu cenowego przesuwa się z każdym rokiem, a tegoroczne stawki mogą okazać się testem wytrzymałości nawet dla najbardziej zagorzałych entuzjastów świątecznej atmosfery.
Sprzedawcy inwestują tysiące złotych
Zanim jednak wydamy ostateczny wyrok na "chciwych sprzedawców”, warto przyjrzeć się drugiej stronie medalu, czyli kosztom prowadzenia działalności w sercu miasta podczas tak prestiżowego wydarzenia. Wysokie ceny dla klienta końcowego są bezpośrednią pochodną gigantycznych kosztów stałych, jakie ponoszą wystawcy. Wynajem drewnianego domku na wrocławskim Rynku to znaczący wydatek, choć nie jest podawany do publicznej wiadomości. Do tego dochodzą drastycznie rosnące koszty energii elektrycznej, niezbędnej do ogrzania stoisk i zasilania sprzętu gastronomicznego, a także koszty pracownicze.

Znalezienie chętnych do pracy w trudnych warunkach atmosferycznych, często po kilkanaście godzin na dobę, wymaga oferowania stawek znacznie przewyższających standardowe wynagrodzenie w gastronomii stacjonarnej. Ryzyko biznesowe związane z udziałem w jarmarku jest ogromne i często pomijane w publicznej debacie o cenach. To działalność wybitnie sezonowa i uzależniona od kaprysów pogody. Kilka dni ulewy czy siarczystego mrozu może drastycznie obniżyć frekwencję, a tym samym przychody, podczas gdy koszty najmu pozostają niezmienne.
Przedsiębiorcy muszą więc skalkulować marżę w taki sposób, aby w krótkim czasie nie tylko pokryć wszystkie wydatki, ale też wygenerować zysk, który zrekompensuje im ryzyko i intensywność pracy. Ceny jedzenia i rękodzieła zawierają w sobie swoistą “premię za ryzyko” oraz ”podatek od lokalizacji”. Wrocławski Rynek w grudniu to jedna z najdroższych powierzchni handlowych w Polsce, co siłą rzeczy musi znaleźć odzwierciedlenie w cenie końcowej produktu.
Ceny na jarmarku bożonarodzeniowym we Wrocławiu
W tym roku symbolem drożyzny na wrocławskim jarmarku stała się, wydawałoby się, najprostsza z potraw. Pajda chleba ze smalcem, tradycyjny przysmak kojarzony z prostotą i tanim posiłkiem, osiągnęła cenę, która wprawia w osłupienie. Za pojedynczą porcję tego smakołyku trzeba zapłacić aż 25 złotych. To kwota, za którą w wielu miejscach w Polsce można wciąż zjeść dwudaniowy obiad. Takie stawki budzą zrozumiałe emocje, zwłaszcza gdy uświadomimy sobie, że koszt składników (kromka chleba, łyżka smalcu, kawałek ogórka) stanowi ułamek ceny końcowej.
Marże w tym przypadku sięgają astronomicznych poziomów, co z jednej strony jest efektem wspomnianych kosztów operacyjnych, a z drugiej testowaniem, ile klient jest w stanie zapłacić. To jednak nie koniec cennikowych niespodzianek, które czekają na odwiedzających stolicę Dolnego Śląska. Miłośnicy mięsnych specjałów muszą przygotować się na jeszcze większy wydatek, szaszłyk wyceniany jest na 55 złotych, a bigos czy kiełbasa z grilla również nie należą do tanich przyjemności. Nawet słodkie przekąski, takie jak popularne churrosy czy gofry, oznaczają wydatek rzędu kilkunastu do kilkudziesięciu złotych. Do tego dochodzi koszt grzanego wina, które w tym roku kosztuje 40 złotych wraz z kaucją za kubeczek-bucik.
Początkowy wydatek dla czteroosobowej rodziny chcącej skosztować świątecznych specjałów może błyskawicznie przekroczyć 200-300 złotych, i to bez zakupu jakichkolwiek pamiątek. Wrocławski jarmark bożonarodzeniowy, mimo kontrowersji cenowych, z pewnością znów przyciągnie tłumy. Magia świąt ma bowiem to do siebie, że potrafi skutecznie wyłączyć racjonalne myślenie o finansach, a organizatorzy i wystawcy doskonale potrafią ten moment wykorzystać. Pozostaje pytanie, czy windowanie cen pajdy chleba do poziomu luksusowego dania nie sprawi w końcu, że czar pryśnie, a turyści zamiast na Rynek, skierują swoje kroki do tańszych restauracji w bocznych uliczkach.